Karolino, idę po ciebie!

Grzegorz Brożek

|

Gość Tarnowski 13/2024

publikacja 28.03.2024 00:00

Parę lat temu znalazła się w życiu w miejscu ciemnym jak grób. Ostatnimi siłami prosiła Boga o ratunek. I wtedy Jezus zapalił w jej życiu światło.

K. Średnicka dziś z nadzieją i optymizmem patrzy w przyszłość. K. Średnicka dziś z nadzieją i optymizmem patrzy w przyszłość.

Generalnie, od kiedy pamięta, to jej życie było fajne, wesołe i szczęśliwe. Wspaniały dom, kochający rodzice, a ona sama trochę jakby pupilek. Trudno powiedzieć, jak długo by to trwało, gdyby nie nieszczęśliwy wypadek. Było to w Nowym Sączu, mieście Karoliny. W alejach rozpędzony samochód wpadł na jej mamę przechodzącą przez pasy. Skutki wypadku były okropne. Kobieta została potwornie pokiereszowana i przez następne 10 lat znajdowała się w zasadzie w stanie wegetatywnym: przywiązanie do łóżka, zero kontaktu, karmienie przez sondę, przewracanie co dwie godziny z boku na bok. – Mamą opiekował się w naszym mieszkaniu mój tato, poświęcił się temu zadaniu. Ja i krewni pomagaliśmy. Miałam wtedy 20 lat. Mama kolejnych 10 lat była z nami, aż do swojej śmierci. To jest takie pierwsze trudne doświadczenie – mówi Karolina Średnicka. Drugim była jej własna choroba. Zdiagnozowana została niedługo po wypadku mamy. Karolina opowiada, że zaczęły jej puchnąć nogi, miała przy tym wysokie ciśnienie i okazało się w końcu, że przestały jej działać nerki. Przez siedem lat trzy razy w tygodniu stawiała się na dializach w szpitalu. Czekała równocześnie na przeszczep. Była młoda, ciekawa świata, a choroba, nie dość, że zagrażała jej życiu, to uwiązała ją w jednym miejscu. Trzeci dramat? Małżeństwo. Po trzech latach było już po nim. Kiedy wchodziła w ten związek, mimo cierpienia mamy, które przeorało psychikę młodej dziewczyny, mimo własnej choroby i cienia śmierci, z którym żyła, mimo życia za pan brat z gniewem, irytacją, wściekłością, zawziętością, złością na Pana Boga, na siebie, wydawało się, że właśnie małżeństwo jest tym, co dowodzi, że mimo wszystko daje sobie świetnie radę. Niestety, był to raczej krzyk rozpaczy, niż dowód na własną sprawczość.

Balkon

– Kiedy już małżeństwo mi się rozsypało, to pomyślałam sobie, że już jednak nie dam rady. Już nie poskładam swojego życia, nie jestem w stanie tego zrobić. Pamiętam jeden główny moment, kiedy dotknęłam naprawdę dna rozpaczy. To była taka nieprawdopodobna ciemność, choć słońce pięknie świeciło na niebie. Wyszłam na balkon i powiedziałam: „Panie Boże, ja swojego życia już nie chcę i ja go już nie ogarnę. Jak chcesz cokolwiek robić, to rób, bo ja już nie będę robić nic, bo wszystko, co robię, sprawia, że dzieje się tylko gorzej”. I to była pierwsza taka na serio rozmowa z Bogiem. To był moment, kiedy szczerze, ale i spontanicznie, oddałam życie Panu Jezusowi. Wówczas pierwszy raz doświadczyłam ogromnego wewnętrznego pokoju. Czułam, kiedy swoją bezradność na tym balkonie oddałam w rozpaczy Jezusowi, że On już się nie zgadza na więcej mojego cierpienia i zostawia na chwilę 99 owiec i idzie po tę pogubioną. „Karolino, idę po ciebie” – opowiada. Była zaskoczona, że chociaż miała do Boga tyle żalu i złości, to Jezus mimo wszystko przyszedł i obdarzył ją najpierw swoim pokojem. Pierwszym owocem było pragnienie, żeby chodzić codziennie na Mszę Świętą. Były dni, że szła rano, a potem jeszcze wieczorem. – Czułam, że coś się zmienia we mnie, ale nie wiedziałam do końca, o co chodzi. Miałam poczucie, że jednak to pragnienie jest od Boga. Tymczasem z tego wszystkiego, co mnie jako człowieka przygniotło, wpadłam w depresję – dodaje.

Siła Słowa

W ogóle nie miała siły. Z racji choroby przez dwa lata nie mogła pracować. Męża już nie ma, pracy nie ma, środków do życia nie ma, mama cierpi, tato oddany jest opiece nad nią. – Leżałam i byłam zajęta obserwowaniem, że to wszystko nie ma sensu. Któregoś dnia usłyszałam wewnętrzny głos, żeby otworzyć Biblię. Nigdy w życiu jej nie otwierałam, tylko w czasie Wigilii. Czytałam przez 40 minut, po czym doświadczyłam życia w sobie, bo okazuje się, że mam siłę iść do mamy, mam siłę posprzątać dom, ogarnąć siebie samą. Przez parę miesięcy, kiedy czułam się w miarę dobrze, wstawałam, szłam na Mszę św., wracałam, ale w domu kładłam się i nie byłam w stanie nic zrobić. Kiedy zaczęłam sięgać po Pismo Święte, wraz z tym Bożym słowem dostawałam siły. To było tak, jak z telefonem, kiedy podłączamy go do ładowarki. Poza tym, z czasem z jednym, dwoma zdaniami chodziłam, modliłam się nimi, przez kilka dni – opowiada. Zmiany działy się powoli.

Uwielbiaj w każdej chwili

W kościele pw. Ducha Świętego w Nowym Sączu było organizowane czuwanie w wigilię Zesłania Ducha Świętego. Karolina poszła na nie „z przypadku”, który, jak wiadomo, jest jednym z mało znanych „imion” Pana Boga. Czuwanie trwało około 6 godzin, ale sama pamięta, że to zleciało jak 5 minut. Poszła do spowiedzi, na której wylała przed Jezusem wszystko, co leżało jej na sercu. Od spowiednika usłyszała: „Nie lękaj się. Bliskie jej królestwo Boże”. Ze dwie następne godziny siedziała i szlochała. Bóg po tym, jak opróżniła swoje serce, wlał w to miejsce swoją miłość. Kiedy wróciła do domu, potrafiła swoją mamę kochać taką, jaka jest, cierpiącą, bezbronną. Miała siłę, by się nią zająć nie z obowiązku, ale z miłości. Potem pojawiło się u Karoliny pragnienie uwielbiania Boga.Wraz z innymi osobami, będącymi na tym czuwaniu, zaczęła budować wspólnotę Arka Przymierza przy kościele Ducha Świętego. – Kiedy cokolwiek się działo, a były rzeczy trudne, np. mama wylądowała w szpitalu, to oddawałam to Bogu, uwielbiałam Jego imię w tych trudnych chwilach z pełnym zaufaniem, ufnością dziecka. Wiedziałam, że Bóg jest ze mną w każdym momencie – tłumaczy.

Nowe życie z Różańca

Pewnego poranka, ni z tego, ni z owego, obudziła się o godzinie 5 rano z pragnieniem, by pomodlić się Różańcem. Odmówiła go i przyłożyła głowę do poduszki, by jeszcze chwilę pospać i zasnęła. Kolejnego dnia znów wybudziła się o 5 rano. – Codziennie przez dziewięć miesięcy o 5.00 rano, nie nastawiając budzika, budziłam się przez jakiś wewnętrzny głos, mówiłam Różaniec i zasypiałam. Miałam wrażenie, że to dzieje się po coś, że ja się za coś modlę, ale jeszcze nie bardzo wiedziałam o co. Pewnego razu nie obudziłam się o godz. 5 na Różaniec, a dopiero o godz. 8. Następnej nocy o godz. 2 zadzwonił telefon, dostałam informację, że są dla mnie nerki do przeszczepu. Dziś rozumiem to tak, że przez 9 miesięcy Duch Święty budził mnie codziennie rano, żebym się modliła o nowe życie, fizyczne, które On już dla mnie przygotował – kiedy Karolina o tym mówi, nie potrafi ukryć wzruszenia. Dalej? Normalnie pojechałaby karetką, ale przeszczep miał być w Gdańsku, więc zawieźli ją do Krakowa, a stamtąd poleciała samolotem nad morze. – To są dwa drobne szczegóły, drobiazgi. Kiedy przez 7 lat musiałam się dializować i nie mogłam się ruszyć z miejsca, marzyłam, by pojechać nad morze. Myślałam też o tym, że chciałabym polecieć kiedyś samolotem. Bóg za jednym zamachem zrealizował moje pragnienia – uśmiecha się subtelnie. No, może morza od razu nie zobaczyła, ale kiedy po przeszczepie mogła wracać, udało się posłuchać na zimowej plaży szumu fal.

Wziął moje życie i je przemienia

Problem w tym, że nie bardzo mogła wrócić do domu, do Nowego Sącza, bo cierpiąca mama ciągle miała infekcje. Karolina 31 grudnia zatrzymała się w Toruniu, u cioci. 7 stycznia otrzymała telefon, że mama nie żyje. – Tak, jakby czekała, aż będzie wiadomo, że u mnie już wszystko ok – zamyśla się. Wróciła do miasta na pogrzeb. Kiedy powróciła do zdrowia, szczególnym zbiegiem okoliczności trafiła do Radia RDN Nowy Sącz, gdzie przez dwa lata mogła opowiadać innym o Bogu. Sytuacja życiowa Karoliny się ustabilizowała. Wewnętrzny głos podpowiedział jej, by więcej czasu spędzała teraz z tatą. Siedzieli często zatem wspólnie wieczorami, rozmawiając, oglądając telewizję, wychodzili na kawę, spacery. – Doświadczyłam wtedy wiele takiej wspaniałej ojcowskiej miłości od niego, po 10 latach, kiedy był całkowicie oddany opiece nad mamą – wspomina. Wszystko jest po coś. Po roku tato miał udar. Młody człowiek, w wieku zaledwie 60 lat. Potem były szpital, covid, zapalenie płuc, i wszystko skończyło się śmiercią. Karolina mówi, że dostała sił, żeby w czasie żałoby po śmierci mamy przeżyć także śmierć taty, wszystko przygotować, dobrze przeżyć, postarać się naprawić pozostałe relacje rodzinne. Kiedy została sama, miała przestrzeń, by zająć się wreszcie samą sobą, zrobić dalsze wewnętrzne porządki. – Dziś pracuję zawodowo, a czas poza pracą poświęcam ewangelizacji, czy przez „Arkę Przymierza”, czy „Ewangelibusa”. I mam głębokie poczucie tego, że Bóg mnie prowadzi, krok po kroku. Daje mi odczuć swoją obecność. Od tamtej chwili na balkonie, kiedy w rozpaczy przyzywałam Go, by zabrał moje życie, On je wziął i cały czas przemienia. Teraz mam w sobie pokój i ufność w to, że dla Boga nie ma nic niemożliwego i mam też przekonanie, że On kocha mnie najbardziej na świecie. Bogu zależy na każdym z nas, tylko trzeba być wytrwałym i ufnym, wiele razy trzeba po prostu wytrwać i wytrzymać trud i ból, a z czasem to mija, zawsze mija. On spełnia pragnienia naszych serc. On chce dać nam szczeście, ale na swoją miarę, a nie naszą. Z każdej ciemności może nas wyprowadzić pod warunkiem, że Go o to poprosimy – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.